Jeżeli nie było Was we Wrocławiu na koncercie Marko i chcecie wiedzieć co straciliście i czemu tak dużo, to zachęcamy do przeczytania poniższej relacji z tego show.
Marko Hietala – Wrocław, 8.02.2020 r. – Tour of the black heart
Mimo że to początek lutego, w ciągu dnia słońce grzało tak mocno, że można było wyjść z domu w koszulce z krótkim rękawem. Ochłodziło się dopiero pod wieczór, kiedy wydłużyły się cienie i zaczął dawać o sobie znać wiatr.
Pierwsi fani czekali pod klubem już pięć godzin przed otwarciem bram. Jednemu ze szczęściarzy udało się spotkać gwiazdę wieczoru już niedługo po godzinie 14. Kolejne osoby dołączały powoli, zaczynały nawiązywać się nowe znajomości, odświeżać starsze, a prym zaczęły wieść dyskusje o muzyce, która przecież łączyła wszystkich tego wieczoru w jednym miejscu. Grupka nie stała jednak przy wejściu, tworząc zaczątek kolejki, który potem pozwoliłby walczyć o jak najlepsze miejsca.
Przyszliśmy tak wcześnie po to, żeby mieć swoją szansę na zdobycie autografu jeszcze przed koncertem. Choć robiło się coraz chłodniej i powoli zaczynały grabieć z zimna dłonie, każda chwila stania pod tylnym wejściem była tego warta. Oprócz momentami gorących dyskusji trzymała nas tam też możliwość słuchania tego, co niosło się z wnętrza, z trwającej próby. Co prawda jedynie w wersji audio, ale mieliśmy minikoncert tylko dla nas – pięciorga. Każdej z obecnych tam osób na chwilę odbierało dech, kiedy co chwila otwierały się drzwi backstage’u, bo mieli nadzieję, że zobaczą tego, na którego czekają już trochę czasu.
Oczekiwanie opłaciło się już po dwóch godzinach, kiedy grupka nieznacznie się powiększyła i ucichły dźwięki dobiegające z wnętrza klubu. Chwilę po godzinie 16 Marko Hietala, prawdopodobnie domyślając się, że ktoś czeka pod drzwiami, wyszedł po skończonej próbie na maleńką sesję rozmów, zdjęć i podpisów. To było nasze 20 minut, kiedy mogliśmy bez pośpiechu, aczkolwiek dobrze zorganizowani, zdobyć autograf na wszystkim, co nadawało się do podpisania, zrobić selfie, poprawić je, jeśli nie wyszło, a przede wszystkim – porozmawiać i pożartować chwilę z kimś, kogo zazwyczaj mogliśmy oglądać tylko z daleka, na ogromnych scenach hal i festiwali, albo poprzez ekran monitora.
– Marko, a jest szansa, że powiesz nam, czy usłyszymy dzisiaj coś po fińsku?
– Hmm…
– Nie mów, jeśli to tajemnica!
– Pogadam z chłopakami. Do zobaczenia na koncercie! – i znikł z powrotem za drzwiami backstage’u. Czy ktoś ma papierosa? Muszę zapalić. – rozległo się kilka głosów. W końcu trzeba było ochłonąć trochę po wrażeniach spotkania.
Teraz można było z czystym sumieniem przenieść się pod główne wejście i stworzyć początek kolejki. Pod tylnymi drzwiami zostali tylko ci, którzy mieli umówiony, jeszcze przed koncertem, wywiad z gwiazdą. Oni mieli za chwilę okazję przekroczenia nieomal mitycznego przejścia do innego świata. Efekty jednego z takich przejść możecie znaleźć na naszej stronie.
Pod głównym wejściem powoli zaczęli zbierać się uczestnicy wieczornego wydarzenia. Przyszedł czas spotkań z dawno niewidzianymi znajomymi z całej Polski oraz zawarcie nowych znajomości. Na rozmowach czas leciał szybko. Jeszcze tylko grupka szybko rozdała kartki przyszykowane w ramach akcji koncertowej i za chwilę bramy zostały otwarte.
Wejście było dość spokojne. Kto do szatni, ten do szatni, kto do baru to do baru, a kto chciał stanąć w pierwszych rzędach, starał się szybko kierować pod scenę. Przy okazji przemieszania grup następowały kolejne spotkania i nieodzowne w takich momentach czy my się już gdzieś nie widzieliśmy?, a potem pozostawało już tylko czekać.
W ramach supportu wystąpił helsiński zespół Oceanhoarse – przyjemne cięższe brzmienia i charyzma chłopaków zrobiły swoje. Nie da się ukryć, że błyskawicznie rozruszali publikę. Zaimponowali też kilkoma pomysłami – po raz pierwszy widziałam, żeby niemal każdy członek zespołu dostał swoje nie kilkanaście sekund, ale kilka minut solowego występu na scenie. Poza tym świetny efekt robiła maszyna produkująca dym pod podestem dla wokalisty, no i jednym z najbardziej niezapomnianych efektów wieczoru pozostaje człowiek z kamerą, który przy ostatnim utworze wyszedł na scenę w ogromnej masce Cthulhu. Zespół zagrał jeden cover i kilka swoich utworów, w tym z wydanej EP-ki.
Kolejne oczekiwanie minęło jak z bicza strzelił, zwłaszcza że był to idealny moment na robienie tradycyjnych grupowych selfie z koncertu. A potem przygasły światła i tłum oszalał.
Marko przywitał nas utworem Star, sand and shadow. Kiedy tylko wybrzmiał pierwszy refren, z tłumu w górę podniosły się dziesiątki rąk, każda trzymająca kartkę z wydrukiem czarnego serca. To był naprawdę miły gest – powiedział Marko po zagraniu dwóch pierwszych piosenek. Dalsza część koncertu była raczej spokojna, momentami wręcz melancholijna – zgodnie z nastrojem panującym na albumie.
Mniej więcej w połowie faktycznie mieliśmy okazję usłyszeć utwór po fińsku. Choć była to zaplanowana część, nie zabrakło komentarza-puszczonego oczka, odwołującego się do wcześniejszej rozmowy: Mamy ten plemienny język sześciu milionów ludzi, ale zdaje się, że niektórzy z was uważają go za ładny… Aby nie popadać w oczywistość, był to jednak utwór spoza płyty – Olet lehdetön puu Hectora.
Z zamyślenia wyrwało publikę – metalową, przecież – żywiołowe Runner of the railways, które dało okazję, by oprócz braw i machania rękami, można było także pomachać włosami i poskakać. Nie zabrakło też innych obowiązkowych przebojów z płyty, takich jak Stones i The voice of my father.
Poza już wspomnianym pod koniec koncertu pojawiły się jeszcze dwa covery: Starman Davida Bowiego i War pigs od Black Sabbath. Niewątpliwie ambitny wybór, ale Marko, będąc artystą tej klasy, może sobie swobodnie pozwolić na takie decyzje.
Są takie rzeczy, które muszą zdarzyć się na każdym koncercie… – zostało puszczone do publiki oczko. I faktycznie zejście, brawa, oklaski i skandowanie publiki, a potem Wielki Powrót Na Scenę zostały odebrane przez wszystkich z dystansem i szerokim uśmiechem.
Koncert, ale nie szczególne wrażenia, zamknęło akustyczne Truth shall set you free, gdzie Marko zamienił gitarę basową na wiolonczelę. Po tym utworze fani przekazali na scenę, zarówno w prezencie jak i podzięce, pamiątkową flagę z portretem muzyka w kapeluszu czarodzieja i napisem Poland loves rock Gandalf.
W stosunkowo prostym stroju, boso, Marko zagrał koncert, który faktycznie pozwalał skupiać się na muzyce i przekazie. Przez cały czas, mimo bardzo spokojnego repertuaru, zdołał utrzymać wysoką energię i uwagę fanów, nie gubiąc przy tym emocjonalności granych utworów. Cały czas potrafił pokazać poczucie humoru w wypowiedziach, których nie brakowało – zarazem spontanicznych i starannie przemyślanych, niewątpliwie niesamowity był też kontakt z publicznością. Marko dowodzi tym wszystkim, że swój sukces zawdzięcza nie tylko marketingowi, ogromnym scenom i efektom, na które może pozwolić sobie Nightwish w czasie występów, ale przede wszystkim wybitnemu poziomowi swoich umiejętności i pracy, który nie tylko nie rozmywa się, ale wręcz zyskuje na małej, klubowej scenie.
Niestety polityka miejsca, w którym odbywał się koncert, skłania się raczej ku szybkiemu zamykaniu sali po koncercie, więc niedługo po zakończeniu, i chwilę po wyjściu z zaplecza supportu, ochrona zaczęła powoli kierować fanów do wyjścia. I kiedy zdawało się, że to już koniec spotkania, Marko po raz kolejny pokazał klasę, wychodząc z backstage’u na zdjęcia i podpisy dla wszystkich. Fani „buntowniczej” muzyki błyskawicznie stworzyli kolejkę we wskazanym miejscu, a potem każdy miał szansę na swoją minirozmowę, zdjęcie czy podpis, zanim opuścił klub.
Koncert był bomba, kto nie widział ten… oby przyjechał następnym razem!
Relację z koncertu popełnił duet: Anna Raczyńska oraz Natalia Kluczna.
Fotografia towarzysząca relacji autorstwa Pauliny Siewierskiej.