Pierwsza część delegacji fanklubu zjawiła się pod Areną o 16, można powiedzieć, że późno jak na oddanych fanów, ale i tak udało im się zająć świetne miejsce w kolejce do wejścia na Golden Circle. Otwarcie bram nastąpiło zgodnie z planem (18:00) i rozemocjonowany tłum przebił się przez trzewia sportowej hali, mknąc ku jak najlepszym miejscówkom pod samą scenę. Wkrótce po tym zorientowaliśmy się, że w obiekcie nie uruchomiono szatni, co jak na wydarzenie organizowane w środku grudnia jest wielkim nieporozumieniem.
Pierwszy support nie kazał na siebie długo czekać – Amorphis przywitało publikę jeszcze przed 20, dając ponad 40-minutowy, żywiołowy popis swoich możliwości. Nie wszyscy byli zachwyceni muzyką fińskich metalowców, ale trzeba przyznać, że spisali się dobrze (szczególnie w porównaniu do niektórych supportów zapamiętanych ze słowackiego koncertu). Tradycyjnie podczas ostatniego utworu („House of Sleep”) dołączył do nich Marco Hietala, entuzjazm dwunastoipółtysięcznej publiczności szybko jednak ostygł, gdy zorientowano się, że Marco śpiewa wyłącznie chórki w refrenach i równie dobrze… mógłby mieć wyłączony mikrofon.
Na chwilę przed 21 halę przejęło Arch Enemy. Szwedzki deathmetalowy wulkan energii z porywającą Alissą White-Gluz szybko porwał publikę, przekonując do siebie nawet sceptyków. Na tle ogromnej kurtyny, ozdobionej w stylistyce znanej z okładki ostatniej płyty, zespół przez niemal równą godzinę rozgrzewał tłum, dając popis nie mniejszy niż ten, który w czerwcu dał Sabaton. Największym atutem kapeli jest oczywiście Alissa, która w stroju przypominającym kreacje Davida Bowiego i z energią oraz charyzmą Micka Jaggera nie dała czeskiej publiczności ani chwili wytchnienia.
Natychmiast po zakończeniu koncertu na dwa kroki przed tłumem zgromadzonym w pierwszych rzędach opadła ogromna czarna kurtyna, skrywająca sekrety Nightwish przed wzrokiem fanów. Wbrew obawom fińscy mistrzowie metalu symfonicznego nie kazali na siebie długo czekać – i po upływie mniej niż kwadransu czarna płachta spadła, ujawniając scenę udekorowaną wielkimi ekranami, rozświetloną perkusją Kaia, przypominającym rozłupany pień stanowiskiem Tuomasa, skrytym pod kolejną drewnianą atrapą wiatrakiem Floor i rzeźbionym podestem Troya. Dobiegająca z głośników narracja Richarda Dawkinsa („The deepest solace lies in understanding…”) nie zdążyła przygotować fanów na potężny huk gitar i wybuch efektów pirotechnicznych, który rozpoczął „Shudder Before the Beautiful”. Spośród oparów i świateł wyjrzały w końcu sylwetki szóstki muzyków, w tym Floor w pięknej sukni i makijażu znanych z lyric-video do „Endless Forms Most Beautiful”. Wiwaty i oklaski niemal zagłuszyły pierwszą zwrotkę, kakofonia oświetlenia, ognia, mgły i fajerwerków również odegrała swoją rolę – trzeba przyznać, że takie nagłe i widowiskowe rozpoczęcie koncertu (niepoprzedzonego intrem) jest świetnym rozwiązaniem, kilkunastotysięczny tłum momentalnie przeniósł się do świata show pieczołowicie zaplanowanego przez zespół i ekipę.
Gdy jeszcze nie opadły emocje po drugim utworze („Yours is an Empty Hope”), grupa sięgnęła po bardzo mocną kartę – „Ever Dream”, pierwszy z wielu popisów możliwości Holenderki Floor Jansen tego wieczoru. Gdyby ktoś przyszedł na koncert nieprzekonany do trzeciej wokalistki Nightwish, musiałby w tej chwili porzucić wszelkie kontargumenty; wokalistka After Forever i ReVamp z łatwością wspina się na wokalne wyżyny, potrafi bezbłędnie zaśpiewać nawet najbardziej dynamiczne fragmenty tego trudnego utworu, a nawet wzbogacić go własną intepretacją i dodać autorskiego sznytu w cudownym finale. Kontakt z publicznością również nie pozostawiał wiele do życzenia – sprawdzony duet Marco i Floor stale pobudzał fanów, w tyle nie pozostawał też Emppu, który podczas utworów jest w stanie rozbawiać pierwsze rzędy, kusić rzucaniem kolejnych kostek i biegać z zawieszoną na barkach gitarą przez całą scenę. Członkowie fanklubu już podczas supportów zwrócili uwagę na nierówne nagłośnienie – źle zbalansowana głośność powodowała, że popisy Kaia na perkusji powodowały raczej ból głowy niż ekscytację, a cały materiał puszczany z taśmy (orkiestracje i chóry) charczał i mocno dawał się we znaki szczególnie tym, którzy zdecydowali się na miejsca w Golden Circle.
W przygotowanej setliście zespół zaserwował dalej sprawdzone numery, głównie single i skoczne utwory – „Wishmaster”, „My Walden”, „Elan”, „Weak Fantasy”, „Storytime” i „I Want My Tears Back”. Ten maraton przerwało tylko zaskakujące pojawienie się „Alpenglow” (który na żywo brzmi fantastycznie) oraz solowy popis Marco podczas „The Islander”, w trakcie którego zachęcił tłum do rozświetlenia sali latarkami swoich smartfonów i zaśpiewania razem z nim refrenu szanty. Podczas tej części uruchomiono też wyłączone do tej pory telebimy, na których nowo przygotowane wizualizacje uzupełniały grę świateł i pirotechniki.
Następnie przyszedł moment na drugą wielką atrakcję tego wieczoru – ogromne wahadło na ekranie i mesmeryczny wstęp zapowiedziały 14-minutowe szaleństwo pod znakiem „The Poet and the Pendulum”. Fani bardzo liczyli na pojawienie się w Pradze tego utworu, a jako że grany jest tylko raz na parę koncertów, trzeba przyznać, że mocno im się poszczęściło. Floor nie odśpiewała operowego wstępu („The end. The songwriter’s dead…”), za to sprawdziła się absolutnie bezbłędnie podczas wyśrubowanych i dynamicznych fragmentów, „Home” i „Dark Passion Play”. Nie można też było zarzucić jej niczego podczas stonowanych i lirycznych partii, tj. „The Pacific” oraz „Mother and Father”; choć trzeba się zgodzić z tymi, którzy mówią, że mocno odbiega to od stylu, którym oczarowała nas niegdyś Anette.
Trzeci, ostatni, akt koncertu rozpoczął się od „Nemo”, jest to moim zdaniem słabsze rozwiązanie, niż wzbogacenie następujących po nim „Stargazers” i „Ghost Love Score” o „Sleeping Sun”, które sprawdza się tam doskonale, natomiast singiel z Once wypada pomiedzy kolosami po prostu blado… Na szczęście powalające połączenie odśpiewanych absolutnie perfekcyjnie „Stargazers” i GLS (bardzo, bardzo trudne utwory dla całego zespołu) zmyło wszelki niesmak. Doskonale doprawione efektami numery zostały tradycyjnie uzupełnione szalonym i porywającym „Last Ride of the Day” i mimo że spora część publiki zgromadzonej na trybunach ewidentnie uznała, że koncert zmierza ku końcowi, wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze wisienka na torcie…
Stargazers
„The Greatest Show on Earth” z pewnością należy się osobny akapit; ten monumentalny utwór, inspirowany odkryciami Karola Darwina, jest na scenie celebrowany z należytą pieczą. Szczególnie teraz, gdy zdecydowano się za każdym razem grać go w dłuższej wersji (ok. 17-minutowej), nie wyłączającej wokaliz z „Four Point Six”, które przyniosły Floor kolejną już tego wieczoru salwę braw. Już podczas koncertu w Bańskiej Bystrzycy czułem, że tym numerem zespół jeszcze bardziej podniósł sobie poprzeczkę postawioną bardzo wysoko podczas trasy promującej Imaginaerum – zarówno z Anette, jak i dalszych koncertów, podsumowanych wydaniem „Showtime, Storytime”. Tym razem efekt był jeszcze wspanialszy, głównie dzięki przedłużeniu utworu, niesamowitej atmosferze, którą przyniosło olbrzymie wnętrze TipSport Areny i stonowane oświetlenie oraz bardzo dobrze przemyślanemu zestawowi pirotechnik i wizualizacji, cudownie splecionych z historią opowiadaną przez kapelę. Oświetlona na niebieskozielono Floor na tle ujęć podmorskiego świata, wybuchy i potężne basy towarzyszące „powstaniu Ziemi”, wyciszone nuty dud Troya splatające się z narracją Dawkinsa, czerwone światło i zadziorny głos Marco wtórujący „The Toolmaker”, wykrzykiwanie „We Were Here!” przez dwunastotysięczny tłum i baśniowa klamra iluminacji stylizowanych na nocne niebo… Cudowna progresywna suita wciąga publikę w epicką podróż i sugeruje, że sam koncert ma podobną strukturę co, zdaniem Tuomasa, sam album Endless Forms Most Beautiful – wszystko, co poprzedza zwieńczenie, można potraktować stricte jako preludium do wystawnej i pieczołowicie przygotowanej uczty, która okazuje się rdzeniem i meritum całego konceptu.
Tradycyjnie zespół ukłonił się podczas nut ostatnej części utworu (który moim zdaniem powinien lecieć z głośników aż po absolutnie ostatnie takty) i nie pojawił się więcej mimo wiwatów i nawoływań. Nikt nie mógł jednak narzekać – przez ponad dwie godziny zespół dawał z siebie absolutnie wszystko; szczególnie podczas odegrania trzech kolosów oraz killerów pokroju „Shudder Before the Beautiful”, „Ever Dream” i „Stargazers”. Wysmakowane wizualnie i muzycznie show odbyło się praktycznie bez potknięć. Natomiast sześć godzin stania i podskakiwania w płaszczach i kurtkach zimowych obwiązanych w pasie dało się we znaki. Mieliśmy także małą okazję, by spotkać się z zespołem, po tym i po wiedeńskim koncercie, ale o szczegółach tych wydarzeń przeczytacie już w następnym tekście.
Autor relacji: Polityk