„Once Upon a Nightwish” – Rozdział VI

Rozdział VI


Zgubna trasa

                Zdaniem całego klanu Nightwish najlepszą rzeczą, która miała miejsce podczas niespokojnego lata 2000 roku, była ich pierwsza trasa po Ameryce Południowej. Pomimo wszystkiego, co stało się później, Tuomas wciąż wspomina ją jako największe koncertowe doświadczenie w karierze zespołu.

– Byliśmy w Ameryce Południowej przez trzy tygodnie i odwiedziliśmy 5 państw – wspomina Tuomas. – Byliśmy pierwszą europejską grupą rockową, która zagrała w Panamie – dodaje Jukka. – Przed tą trasą jeszcze nigdy nie doświadczyliśmy takiego entuzjazmu i wspaniałości. Album nawet jeszcze nie wyszedł w niektórych krajach, ale i tak fani witali nas na lotniskach, a 2000 osób zdzierało gardła na koncercie. Ludzie mdleli na naszych występach, biegali za nami, walili w szyby samochodu i wgniatali nasz van w gorączkowym szale. Byłem kompletnie oniemiały: czy tak właśnie wygląda naprawdę to całe rockandrollowe życie?

Wycieczka była szalonym doświadczeniem także dla Ewa. – Nikt z nas nawet nie myślał, że uda nam się zobaczyć takie miejsce, jak Panama , nie mówiąc już o dawaniu tam koncertu. Nightwish był tam tak nieprawdopodobnie popularny. To właśnie wtedy zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że zespół naprawdę osiąga sukces.

– Trasa jednak nie zaczęła się tak dobrze – kontynuuje Ewo. – Kiedy byliśmy w domu w Finlandii, nasz główny inżynier dźwięku, Sumi, podniósł jakąś ciężką szafkę czy coś i naprawdę poważnie uszkodził sobie plecy. Poszedł do kina i naprawdę trzeba było wzywać karetkę, aby wydostać go z siedzenia. Ból był tak potworny, że nie mógł nawet stać, musiał tylko kulić się w tej dziwnej, zgiętej pozycji. Jego plecy rozjebały się tylko na tydzień przed wyruszeniem w trasę, więc nie było najmniejszej nawet szansy, żeby mógł jechać. Wpadliśmy na pomysł, żeby Tero zajął się początkową kontrolą dźwięku, a potem ten obowiązek przejmie jakiś tamtejszy koleś, natomiast w trakcie koncertu Tero zajmie się miksowaniem dźwięku na żywo. Mieliśmy trochę pietra, nie mając wszystkich kluczowych zawodników, ale poszło dobrze, udało nam się.

Warunki nie były do końca takie, do jakich zespół przywykł w Europie. – Pojemność klubu w Panamie wynosiła raczej 150 niż 1000 osób, to był tylko mały klub – mówi Ewo. – Miejscowi kolesie ustawiali perkusję przez cały dzień. Musieli wziąć drugi bęben basowy z drugiego końca dżungli, ponieważ klub miał tylko jeden i koniec końców zestaw składał się z wszelkiego rodzaju garnków, patelni, puszek i koszów. Publiczności jednak spodobał się koncert, a promotor był naprawdę cholernie zadowolony. Znaczy się, płacą bandzie Finów, żeby tu przyjechali, opłacają przeloty, hotele i wszystko, a potem na koncercie jest jakieś 150 osób – a oni nadal są kurewsko szczęśliwi! No cóż, domyślam się, że można i tak. My z całą cholerną pewnością nie mieliśmy na co narzekać.

Pierwszym szokiem dla Finów była pogoda. – Po wylądowaniu w Panamie, jeszcze w samolocie, pomyśleliśmy, że jest całkiem spoko, że wcale nie jest za gorąco – mówi Ewo. – Kiedy wyszliśmy, żar uderzył nas w twarz jak kłoda. Dzieliłem pokój hotelowy z Vänskä i obaj po prostu dyszeliśmy jak psy – kurwa, nie mogliśmy nic zrobić. Zastanawialiśmy się, jak, do kurwy nędzy, ktoś może grać w takim upale. Musiało być jakieś 38°C (100°F) przez cały ten czas – ciągnie.

Jednakże zaradnym Finom nie zajęło długo znalezienie sposobu, by się przystosować i nieco się rozerwać. – Panama była w porządku, nawet jeśli Nightwish nie miał tu wielkiej publiki – kontynuuje Ewo. – Chociaż nocą jest to kurewsko niebezpieczne miejsce – przy wejściu do każdego sklepu stał na straży żandarm z bronią. Chyba nie ufają tam alarmowym systemom antywłamaniowym. Miejscowi zdecydowanie odradzali wychodzenie w nocy, ale na szczęście zatrzymaliśmy się w dobrym hotelu w śródmieściu, który na dole miał kasyno z drinkami za jednego dolara. Vänskä był sprytny i odkrył, że jeśli zagra się w kasynie, drinki są za darmo, więc wrzucił 50 centów do maszyny i od razu zamówił cztery drinki.

W przeciwieństwie do Panamy Buenos Aires prezentowało się jako naprawdę drogie miasto. – Jest raczej jak Nowy Jork. Teledysk na żywo promujący The Kinslayer był kręcony właśnie na koncercie w Buenos Aires. To było pierwsze miejsce, które miało paru prawdziwych dupków wśród publiki – mówi Ewo. Ściany klubu zostały wyciszone materiałem, który był pokryty małymi, okrągłymi kawałkami żelaza i niektórzy ludzie z publiczności zaczęli wyrywać te kawałki ze ściany i rzucać nimi w zespół. Tarja i Sami oberwali.

– Vänskä przyszedł na backstage w środku koncertu i powiedział: „To by było, kurwa, na tyle” – ciągnie Ewo. – W dłoni trzymał kawałek żelaza. Rzucił ze złością: „Jakiś skurwiel rzucił mi tym w twarz. Nie gram dłużej”. To był jedyny raz, kiedy ludzie rzucali syfem w zespół. Tarja próbowała powiedzieć, żeby przestali rzucać w nich metalem, ale tamci tylko krzyczeli: „Metal, kurwa!”.

Wszyscy mają o wiele lepsze wspomnienia z Brazylii. Ewo polubił „dzikiego dżunglowego ducha” kraju. – Znowu mieliśmy dobry hotel, ale miejscowi ostrzegli nas: „Pod żadnym pozorem nie idźcie w tamtym kierunku, obrabują was w biały dzień”. Więc zapytałem ich: „A co, jeśli powiem złodziejom, że nie mam pieniędzy?”. Odpowiedzieli, że bandyci mi nie uwierzą, tylko każą mi opróżnić kieszenie, a i tak mogą mnie postrzelić. Więc zacząłem się sprzeczać: „A co, jeśli pójdę tam w kąpielówkach?”. Miejscowi zaczęli się wkurzać: „Czemu ten obcokrajowiec tego nie łapie – po prostu nie idź tam!”. W końcu poszedłem za ich radą. Och, oczywiście hotel miał kapitalne bary, a po drugiej stronie ulicy był monopolowy – wszystko, czego Finowie potrzebują.

Trasa została zorganizowana głównie w celach promocyjnych, jako że honoraria nie były zbyt duże, chociaż wszystkie wydatki zostały już opłacone. Jednak dla zespołu było to tak egzotyczne i niesamowite doświadczenie, że skromna zapłata nie miała znaczenia. Atmosfera była luźna i wydaje się, że wszyscy mają miłe wspomnienia ze swego pierwszego pobytu w Ameryce Południowej.

Zapamiętali południowoamerykańscy fani również wywarli wielkie wrażenie na zespole. – Finom wciąż jeszcze wiele brakuje do nich i do ich decybeli – rozmyśla Tarja. – Hałas był naprawdę niewiarygodnie głośny. Po koncertach zawsze wyjmowałam zatyczki z uszu i słuchałam wrzasku. Czyste szaleństwo – prawie straciłam słuch. Ludzie tam są strasznie fanatyczni, robią, co chcą i nie proszą o pozwolenie. Bardzo żarliwi.

– Było tam zupełnie inaczej – przytakuje Sami. – Czasami czuliśmy się jak piłkarskie gwiazdy; jak lokalna drużyna piłkarskich zapaleńców. Mimo że ta trasa była ciężka – zmęczenie związane ze zmianą czasu, ścisły plan i w ogóle, było to też jedno z najwspanialszych doświadczeń w moim życiu.

Według Tarji Amerykanie Południowi nie wydają się przejmować, nawet jeśli europejski zespół daje słaby koncert. – Jestem skłonna uwierzyć, że oni w pewien sposób chcą podziękować zespołom, które przyjeżdżają z Europy, aby u nich grać. Czują, że to swego rodzaju dobroczynność, ponieważ w tej chwili gospodarki tych krajów są tak słabe, że po prostu nie stać ich na zamawianie co drugi dzień wielkich gwiazd. Energia, którą otrzymujesz od widowni, czyni cuda, jeśli chodzi o samoocenę zespołu i jego poczucie tożsamości. Chodzi o całą tę pasję, szczęście i radochę, które wynikają z faktu, iż kapele takie jak my przyjeżdżają tu grać, przed nimi i dla nich. Ale z powodu problemów ekonomicznych kraje te, oczywiście, nie mogą zaoferować tego rodzaju standardów, do jakich zespół mógł przywyknąć. Piractwo oraz czarny rynek mocno się szerzą. Jeśli zespół chce dostać swój własny bootleg czy piracką koszulkę, nie ma mowy, aby zdobył to za darmo – trzeba je kupić.

W wolnych dniach wszyscy mogli sobie pozwolić na wyluzowanie się. – Nasz dzień wolny w Panamie był prawdopodobnie jednym z trzech najlepszych dni w moim życiu – wzdycha Tuomas. – Gitarzysta Cage’a, zespołu, który nas supportował, zabrał nas do swojego znajdującego się nad brzegiem Pacyfiku domku plażowego, który umiejscowiony był na klifie rozciągającym się nad plażą jakieś kilka kilometrów. Na plażę prowadziły schody wychodzące prosto z domku. Zrobiliśmy sobie grilla i poszliśmy surfować. To miejsce było rajem. Było jak we śnie.

Oczywiście i w raju zdarzyły się problemy, na co Jukka zwraca uwagę. – Jechaliśmy kilka godzin i zjawiliśmy się na przepięknej, piaszczystej plaży. Wszyscy się rozebrali i pobiegli do oceanu, ale nikt nam nie powiedział, że na dnie były ostre kamienie. Wszyscy dali nurka i wkrótce zaczęły się krzyki… Ale po prostu weszliśmy głębiej i wirowaliśmy w tych wspaniałych falach. Pływaliśmy półtorej godziny, a kiedy wyszliśmy, odkryliśmy, że wszyscy krwawimy ze stóp – niewyobrażalne rozcięcia, krwawiliśmy jak zarzynane świnie. Gdy bandażowaliśmy swoje rany, gość jak gdyby nigdy nic powiedział nam, że wcześniej na tej plaży dostrzeżono olbrzymie rekiny. „Och, świetnie to teraz wiedzieć! Daj nam jeszcze jedno piwo. I wódkę!”.

Klimat poddał testowi także bladą, północną karnację. – Mieliśmy dzień wolny w Panamie, gdzie słońce świeci najmocniej – opisuje Jukka. – Poszliśmy nad basen hotelowy poopalać się i zostaliśmy tam na jakieś pięć minut z toną kremu z filtrem. Kiedy nasza skóra zaczęła się przypiekać, szybko uciekliśmy do cienia. A potem najbielsi ludzie w całej Finlandii, Sami Vänskä i Ewo, zjawili się na basenie. Zdjęli koszule i usiedli na leżakach, po prostu kładąc się na plecach, pijąc piwo i nie przewracając się ani razu na drugą stronę. Zaproponowaliśmy im krem z filtrem, ale oni tylko machnęli ręką: „Nie, nie, dopiero zaczynamy nabierać koloru”. Poszliśmy trochę pozwiedzać, popływać i pobyć w cieniu, a kiedy wróciliśmy, chłopaki wciąż byli na basenie.

Bladoskórzy wielbiciele słońca dosłownie poczuli konsekwencje swego entuzjazmu następnego dnia. – Na śniadaniu była para sztywno idących kolesi – chichocze Jukka. – „Trochę za długo wczoraj leżeliśmy na słońcu”, powiedział Ewo, podnosząc koszulę. Jego skóra była cała fioletowa, po prostu kompletnie spalona. Poszli do miejscowej apteki, by kupić jakieś środki przeciwbólowe i próbowali jakoś wyjaśnić swój problem po angielsku: „Za dużo słońca, trzeba czegoś, co ulży w bólu!”. Aptekarz nie zrozumiał ani słowa, ale kiedy chłopaki podnieśli koszule, natychmiast dostali kupę tabletek. Sami był po nich trochę powolny na scenie – chociaż sądzę, że wcześniej i tak zbyt wiele się nie ruszał – ale później tylko stał w jednym miejscu przez cały koncert, nigdy nie oddalając się za bardzo od swojej butelki z piwem.

– Vänskä sparzył się tak mocno, że wciąż smarował się kremem jeszcze w Meksyku – śmieje się Ewo. – Ledwo mógł chodzić – jego skóra była tak napięta i sucha, że nie mógł zginać nóg. Facet okropnie cierpiał. A spędziliśmy ledwie 45 minut na tym dachu!

Idąc za radą, którą otrzymali w Finlandii, zespół i załoga brali leki przeciw malarii przez całą pierwszą część swojej podróży. – Łykaliśmy tabletki jeszcze w Argentynie, ale kiedy przyjechaliśmy do Brazylii, miejscowi powiedzieli nam, że przypadków malarii nie było w mieście od dziesięcioleci – mówi Ewo. – Tabletki miały długą listę możliwych efektów ubocznych, około setki czy coś – brakowało jedynie „śmierci”! – a jednym z tych efektów ubocznych była depresja. I czysta prawda, kiedy wstawałeś rano, czułeś się chujowo. Kiedy tylko odstawiliśmy leki, poczuliśmy się zupełnie w porządku. Kilku kolesi wzięło wszystkie przepisane tabletki, ale większość z nas wcześniej czy później przestała, bo sprawiały, że czułeś, jakby wszystko było chujowe, schrzaniały ci żołądek, powodowały zawroty głowy, wpędzały w depresję i totalnie wkurwiały! Poza tym czuliśmy się generalnie w porządku, mimo że w Meksyku zawsze dostaje się biegunki przez te wszystkie uliczne budy z żarciem i w ogóle. Ludzie przygotowują jedzenie gołymi rękami i wszystko to leży w pełnym słońcu całymi dniami. Nie jest tam tak higienicznie, jak w większości Ameryki Południowej.

W mieście Meksyku Nightwish dzielił rachunek ze szwedzkimi gigantami metalu gotyckiego, Tiamat, i Tuomasowi w końcu udało się poznać swojego wieloletniego idola, Johana Edlunda. Zdaniem Emppu koncert w Meksyku był całkowicie zwalony. – Nie skłamię, mówiąc, że z mojej gitary nie wydobywał się żaden dźwięk przez jakąś połowę koncertu! Cały czas znikał i wracał z powrotem. To był pierwszy raz, kiedy naprawdę miałem ochotę rozwalić gitarę w środku koncertu. Miejscowy technik tylko wzruszył ramionami: „Ano, nie działa”. To było chyba najbardziej wkurzające wspomnienie z całej trasy.

Po zjawieniu się w Chile zespół został powitany przez człowieka, który był odpowiedzialny za wydawnictwa Nightwisha w Ameryce Południowej: Marcela Cabuliego. Wtedy po raz pierwszy grupa poznała Cabuliego i na początku wszyscy bardzo się z nim polubili.

– Marcelo był południowoamerykańskim agentem koncertowym, a od Chile podróżował z nami jako menedżer trasy – mówi Jukka. – Dawaliśmy koncerty praktycznie za darmo, ale co tam – naprawdę dobrze się bawiliśmy. Dogadywaliśmy się z Marcelem, a on wydawał się być spoko gościem. W tamtym momencie nie mieliśmy pojęcia o prawdziwym stanie rzeczy. Był wygadany i łatwo było przyjąć wszystko, co mówi, za fakt.

Marcelo wywarł na Tarji jeszcze większe wrażenie i pod koniec południowoamerykańskiej trasy miłość wisiała w powietrzu. Tarja mówi, że żywiła do Marcela „najgłębsze uczucia” nawet wcześniej, lecz ta dwójka nie miała możliwości spędzić ze sobą czasu przed Panamą i Meksykiem. Oboje byli zajęci własnymi obowiązkami i „nie wiedzieli o sobie nic”, jak twierdzi Tarja. – Ale kiedy mogliśmy spędzać ze sobą więcej czasu, uczucia się obudziły. Zaczął coraz częściej na mnie patrzeć.

Jak się okazało, później naprawdę przydało się czujne oko. W Guadalajarze, w Meksyku, show niespodziewanie stało się dramatyczniejsze, niż ktokolwiek mógł przewidzieć. – Jakiś debil zaatakował Tarję w czasie koncertu – wspomina Ewo. – Facet nadszedł z boku sceny – było chyba z 15 ochroniarzy, ale wszyscy tylko oglądali występ i robili zdjęcia.

Jukka pamięta, jak nagle zobaczył jakiegoś wielkiego Meksykanina chwytającego Tarję. – Nie miałem zielonego pojęcia, co on tam robił. Tarja kompletnie spanikowała, ale nikt się nawet nie poruszył. Ta chwila zdawała się trwać wieki.

Tarja mówi, że ten incydent miał tło czysto seksualne. – Zaczął mnie molestować. Marcelo był tym, któremu udało się tam przedostać – kopnął faceta w głowę. Nawet nie zorientowałam się, co się dzieje, ponieważ wszystko stało się tak szybko, ale Marcelo obezwładnił kolesia, zanim ochroniarze w ogóle zdążyli tam dobiec. Dzięki Bogu akurat wtedy tam był.

Jako że miejscowi ochroniarze byli zbyt zajęci robieniem zdjęć, Marcelo został bohaterem dnia. – Pamiętam, że cała ta sytuacja była taka absurdalna: nasi ochroniarze gapili się tylko na mnie z przodu sceny, ślinili się i robili zdjęcia – ciągnie Tarja. – Jakiś szaleniec miał czas dostać się tam z tyłu sceny i narobić wielu złych rzeczy w ciągu tych dwudziestu sekund, które tam spędził. Ochrona nawet nie zauważyła całej sytuacji. Znaczy się, wszystko to było okropne – koleś został pobity i wsadzony do więzienia. Organizatorom było tak wstyd, że tylko płakali dookoła. Ja płakałam, oni płakali, wszyscy płakaliśmy. Moja bluzka była cała porwana, a moje doczepiane włosy leżały na scenie. Było mi tak wstyd! Czułam się tak okropnie, że zeszłam ze sceny. Cała się trzęsłam. Chłopaki też zaniemówili w szoku.

Tarja jednak nie chciała się poddać i koncert skończył się tak, jak zaplanowano. – Wróciłam na scenę – zostały jeszcze chyba trzy utwory – i śpiewałam i płakałam, płakałam i śpiewałam. Nie mogłam nikomu spojrzeć w oczy. Po koncercie poszłam prosto do pokoju hotelowego i Marcelo mnie tam zostawił. Nie byłam w stanie nawet wziąć prysznica, po prostu ryczałam na podłodze. Jak coś takiego mogło mi się przydarzyć? Dopiero po tym incydencie ludzie wokół mnie – zespół, Ewo i wszyscy – zaczęli myśleć: „Hej, przecież mamy kobietę na pokładzie”. Od tej pory mieli oczy szeroko otwarte.

– Miejscowa ochrona jest, jaka jest – mówi Jukka. – W niektórych miejscach potrafi być naprawdę skuteczna, bo wiedzą, że takie rzeczy mogą się zdarzyć, lecz w tych mniejszych cały system czasem kompletnie zawodzi. To nie jest do końca profesjonalne działanie – lokalna wytwórnia muzyczna promuje koncert, znajomy szefa załatwia ochronę, znajomy tego znajomego sprzedaje bilety, a cała rodzina może zająć się cateringiem.

Jednak, ogólnie rzecz biorąc, zespół był traktowany po królewsku, choć w nieco bardziej awanturniczy sposób. – W Ameryce Południowej ludzie są tak dzicy, jak tylko można sobie to wyobrazić – mówi Emppu. – W Chile na przykład podłoga praktycznie się wygięła, bo publika skakała jak szalona. Pod koniec koncertu zauważyliśmy, że w podłodze była wielka dziura, bo deski się załamały. Fińskie widownie są całkiem spokojne w porównaniu do tych ludzi!

Nawet powściągliwi Finowie wydali się poczuć potrzebę wyżycia się pod gorącym południowoamerykańskim słońcem, zwłaszcza Tero był skłonny do dzielenia się swoją miłością. – W zasadzie to przepierdoliłem całe pieniądze, które zarobiłem. Moje życie seksualne było tam dość aktywne. Żeby nie było, nie wszystkie były dziwkami – chociaż te najlepsze tak!

Ilekroć Terowi groziła utrata energii, pomoc zawsze była blisko. Recepty były przeważnie niepotrzebne w lokalnych aptekach, więc podczas gdy inni kupowali antybiotyki, Tero wydawał ostatnie drobne na tabletki zwiększające potencję.

Z kolei Ewo i Sami faszerowali się tanią wódką i piwem Escudo – lokalnym trunkiem, który wkrótce dzięki Finom zyskał nazwę „Escobar”. – Kiedy wróciłem do hotelu po wizycie u lekarza, Ewo znalazł butelkę Smirnoffa, którą kupiłem wcześniej – wspomina Tuomas. – Sam już nieco wypił i chciał się wybrać do klubu ze striptizem w centrum miasta, więc zaczął dzwonić do reszty chłopaków, udając przez telefon Marcela. Wszyscy to kupili, dopóki nie powiedział: „Będziemy mieć trochę escobara w tissibarze [nocny klub po fińsku], idziecie z nami?”.

Pomimo przeróżnych potknięć i nieszczęśliwych wypadków zespół zachował piękne wspomnienia z Ameryki Południowej. – Ludzie w Chile byli autentycznie smutni, kiedy wyjechaliśmy – mówi Tuomas. – Płakali na lotnisku. Znaliśmy się od trzech dni i spędzaliśmy razem czas, ale byli totalnie zrozpaczeni, widząc, jak odjeżdżamy. To największa różnica między nimi a nami. Finowie czują dokładnie to samo, co Amerykanie Południowi, ale my po prostu nie wiemy, jak swoje uczucia okazać – nie wiemy albo tego nie chcemy.

Na sam koniec trasa pozostawiła nie dające się zatrzeć piętno na załodze Nightwisha. Marcelo wkrótce stał się osobistym menedżerem Tarji i ziarna przyszłego niepokoju zostały zasiane.

– W Finlandii ludzie zaczęli się robić podejrzliwi, kiedy Nightwish pierwszy raz odbywał trasę po Ameryce Południowej – mówi człowiek, który pracował dla przemysłu muzycznego przez wiele lat i pragnie pozostać anonimowy. – Na koncertach było kilka razy więcej ludzi, niż przedstawiały ci to oświadczenia. Co więcej, wszyscy wśród publiki nosili koszulki Nightwisha, chociaż nikt w Ameryce Południowej nie miał licencji na sprzedaż produktów zespołu. Zaczęto przeczuwać, że deklaracje sprzedaży mogą być nie do końca ścisłe.

– Jak każdy się domyśla, jest zupełnie niemożliwe dla zwykłego Europejczyka czy marki zdobyć informacje o interesach, jakie zachodzą pomiędzy różnymi argentyńskimi firmami, zwłaszcza jeśli jest w nich coś niejasnego – twierdzi Jukka.

Stopniowo klapki spadały im z oczu. – Jeśli wytwórnie płytowe jedna po drugiej mówią, że nie wszystko idzie do końca tak, jak zostało to uzgodnione, powinno się samemu zbadać sprawę, a nie po prostu ślepo ufać miłemu facetowi – zwraca uwagę Jukka. – Różne rzeczy zaczęły wypływać na światło dzienne, ale, tak jak powiedziałem, niemożliwością jest zdobyć argentyńskie papiery, które byłyby ważne w sądzie, więc nie da w związku z tym dużo zrobić.

Wygląda na to, że swobodne taktyki biznesowe nie są całkowicie niespotykane wśród południowoamerykańskich firm nagraniowych. Kontynent ten jest jednym z bastionów piractwa i podejrzane wydawnictwa są niestety dość powszechne. Niemiecka wytwórnia płytowa Century Media otworzyła nawet swoją filię w Brazylii, aby śledzić swoją sprzedaż w Ameryce Południowej – uczynili to po zorientowaniu się, że oświadczenia o sprzedaży od ich prawie wszystkich południowoamerykańskich partnerów były nieproporcjonalne w porównaniu z popularnością zespołów, które odbywają tam trasy.

Południowoamerykańska kultura firm także różni się od swojego europejskiego odpowiednika pod wieloma względami. Według brazylijskich badaczy dziesięciolecia kryzysu ekonomicznego i skorumpowanych rządów w Brazylii i Argentynie zaszczepiły głęboką nieufność do systemu. Skoro ustawodawstwo zawsze było wykorzystywane, by przynieść korzyść będącym u władzy, to oczywiste, że ludzie nie szanują prawa tak samo jak w Europie. Argentyński koncept „viveza criolla” (kreolskiej obrotności) zmierza do stanowiska charakteryzującego się unikaniem wysiłku, lekceważeniem prawa, sympatią dla indywidualizmu, brakiem zaufania wobec innych, niechęcią do pracy zespołowej i działaniem na rzecz własnego interesu kosztem wszystkiego innego. (Źródło: Corporate Ethical Policies in Large Corporations in Argentina, Brazil and Spain, 2003)

Lokalna kultura oczywiście nie zmusza przedsiębiorców do angażowania się w nielegalne praktyki biznesowe i z całą pewnością istnieją też ci, którym nie ma nic do zarzucenia. Kiedy należące do Marcela Cabuliego NEMS Enterprises wydało albumy Nightwisha w Ameryce Południowej, powiadomiło Spinefarm, że każdy licencjonowany tytuł od Angels Fall First do Century Child sprzedał się w liczbie mniejszej niż 3000 sztuk każdy. Lata później, kiedy NEMS posiadało tylko argentyńskie prawa do Once, zgłoszono, że album sprzedał się tylko trochę lepiej niż jego poprzednicy. W sąsiednim kraju, Brazylii, w której album został wydany przez Universal, sprzedano prawie 50 tys. kopii.